Polmic - FB

relacje i recenzje wydarzeń

„Grając na shakuhachi staję się częścią publiczności”. Rozmowa z Tajimą Tadashim, gościem specjalnym 27. Międzynarodowego Festiwalu Kompozytorów Krakowskich

Tajima TadashiMuzyka Dalekiego Wschodu uświetniła tegoroczną (18-26 kwietnia 2015) edycję Międzynarodowego Festiwalu Kompozytorów Krakowskich, zorganizowanego przez krakowski oddział Związku Kompozytorów Polskich.

Na zaproszenie dyrektora artystycznego, Marcela Chyrzyńskiego, do Krakowa przybyli m.in. kompozytorzy i muzycy z Chin (Wu Wei) i Korei Płd. (Dohun Lee, Good-mori Ensemble, Modern Ensemble). Z powodów zdrowotnych swój przyjazd musiał odwołać Toshio Hosokawa, jednak Kraj Kwitnącej Wiśni wspaniale reprezentował Tajima Tadashi, urodzony w 1941 roku mistrz gry na shakuhachi. W piątek, 24 kwietnia wraz z Orkiestrą Muzyki Nowej wykonał on partię solową Voyage X – Nozarashi Hosokawy. Dwa dni później, w niedzielę 26 kwietnia w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, przedstawił repertuar tradycyjny. Tytuły utworów, wykonanych tego dnia w Polsce po raz pierwszy, posłużyły za motywy przewodnie krótkiej rozmowy z mistrzem.

Zacznijmy od Yamagoe (Przejść przez wzgórze), kompozycji mówiącej o pokonywaniu trudności, np. w medytacji czy w nauce gry na shakuhachi. Co sprawiło, że podjął Pan naukę gry na tym instrumencie? Przez jakiego rodzaju wzgórza musiał Pan przejść w swojej edukacji?

Gdy po raz pierwszy wziąłem do ręki shakuhachi, tak naprawdę nie do końca spodobało mi się jego brzmienie. Mimo to jakaś siła przyciągnęła mnie do niego i bardzo powoli zacząłem stawiać swoje pierwsze kroki. Dopiero gdy usłyszałem wykonywany na tym flecie repertuar honkyoku, tradycyjną muzykę medytacyjną zen, pomyślałem że mógłbym zostać profesjonalnym muzykiem. Zaraz po ukończeniu uniwersytetu podjąłem jednak pełnowymiarową pracę jako architekt. Było dla mnie sporym wyzwaniem, aby po pięciu latach zupełnie porzucić karierę i podjąć intensywną naukę gry na shakuhachi. Chyba właśnie to można określić jako moje największe yamagoe. Natomiast za każdym razem gdy gram ten utwór myślę o swoich aktualnych trudnościach, kolejnym wzgórzu, które muszę pokonać.

San’an (Szczęśliwe narodziny) to muzyczna modlitwa w intencji lekkiego porodu, Tamuke (Muzyczna ofiara) – requiem związane z buddyjskimi rytuałami pogrzebowymi. Przemijanie odcisnęło swój ślad również na Pańskiej drodze muzycznej – kiedyś był Pan uczniem takich autorytetów jak Chikuho Sakai czy Katsuya Yokoyama, dziś sam jest cenionym mistrzem. Co uznaje Pan za najcenniejszą rzecz, jaką przekazali Panu wspomniani nauczyciele? Na co zwraca Pan największą uwagę w swojej pracy pedagogicznej?

Od swoich mistrzów nauczyłem się chyba tylko podstawowych rzeczy. Pozostałe elementy stały się owocem upływu czasu, spotkań z kolejnymi ludźmi, poznawania nowych idei. Nauka gry na shakuhachi wymaga opanowania wielu zasad, które jednak mogą ulec przeobrażeniu. W swojej pracy pedagogicznej staram się więc przede wszystkim o ciągły rozwój i otwarcie się na zmiany. Mogę uczyć czegoś w ściśle określony sposób, ale gdy przyjdzie mi do głowy nowy, lepszy pomysł, natychmiast go wcielam. To, co jest najtrudniejsze, wręcz niemożliwe do przekazania uczniom, to świadomość jak poprzez grę zbudować unikalną przestrzeń i umiejętnie dysponować energią podczas występu.

Jeden z najbardziej charakterystycznych wykonanych dziś utworów, bogaty w efekty ilustracyjne Tsuru no sugomori (Gniazdo żurawi), podkreśla wartość więzi między członkami rodziny. A jak opisałby Pan relację ze swoimi instrumentami, z których cztery (o tonie podstawowym C, D, Gis, H) przywiózł Pan do Krakowa?

Tak, to szczególny utwór również w warstwie fabuły. Mówi on o miłości rodziców, którzy dla swojego potomstwa są w stanie nawet oddać życie, ale też o warunkach przetrwania w dzikiej przyrodzie i o tym, co musimy porzucić. Co do moich instrumentów, nie czuję się z nimi głęboko związany. Jeśli nastanie taka potrzeba, łatwo wymienię je na inne. Nie wierzę też, że najdroższe instrumenty są najlepsze. Najważniejsze, by umieć tchnąć w nie życie.

Występuje Pan nie tylko w tradycyjnych salach koncertowych, ale też np. na jeziorze czy w jaskini, gdzie wykonuje Pan liczne kompozycje przywołujące obrazy przyrody, jak np. Sagariha (Spadające liście). Czy chce Pan podkreślić w ten sposób tak charakterystyczną dla kultury japońskiej więź z naturą?

Nieustannie szukam jak najlepszych miejsc do gry. Jestem przekonany, że sama przestrzeń niesie z sobą określoną moc. Pragnę więc połączyć energię danego miejsca z tą płynącą z gry na bambusowym shakuhachi. Wierzę, że w ten sposób mogę niejako wzbić się na wyższy poziom – uchwycić energię natury i zjednoczyć się z nią.

Zauważyłem, że rozpoczynając i kończąc każdy utwór przez pewien czas trzyma Pan instrument przy ustach nie wykonując żadnego dźwięku. Wykonany dziś Shingetsu-chô (Księżyc w sercu) uchodzi z kolei za najbardziej subtelny, najcichszy utwór w całym repertuarze komuso. Jak ważna jest dla Pana cisza?

Rzeczywiście, fragmenty najcichsze, brzmienia na granicy słyszalności, są dla mnie niezwykle ważne. Momenty, w których nie gram, chwile ciszy, uznałbym wręcz za najważniejsze z całego występu.

Kompozycje Daha no kyoku (Uderzające fale) oraz Koku (Puste niebo) wskazują na potrzebę zerwania więzi ze światem doczesnym, wyzwolenia się z własnego ja. Jak wpływa to na Pańską interpretację?

Przede wszystkim podczas całego koncertu staram się porzucić myślenie o sobie. Wierzę, że zwłaszcza w tym szczególnym momencie „ja” powinno być ograniczone do zera. Również publiczność powinna przyjąć stan bliski zeru. Dzięki temu mogę dać dojść do głosu muzyce, która przepływa między mną a publicznością. Można powiedzieć, że grając na shakuhachi sam staję się częścią publiczności. Staram się dać instrumentowi i słuchaczom jak największą wolność.

(rozmawiał: Marek Dolewka, konsultacja językowa: dr Ewa Kamińska)