Swój ostatni utwór - Koncert fortepianowy - opatrzył Stefan Kisielewski długim komentarzem zamieszczonym w książce programowej "Warszawskiej Jesieni" z 1991 roku. Jest to właściwie opowieść o procesie twórczym, uwikłanym w problemy codziennej (i niecodziennej...) rzeczywistości kompozytora. Opowieść niezwykle ciekawa, bo też życie miał Stefan Kisielewski bardzo ciekawe i bogate. W sferze samej metody twórczej charakterystyczna jest "techniczno-kolorystyczno-formalna natura projektu" - jak pisze kompozytor, wyznawca idei muzyki absolutnej, odrzucający wszelkie treści pozamuzyczne i "estetykę emocji". Tworzenie muzyki to dla niego po prostu wielopłaszczyznowa organizacja dźwięków. Koncert fortepianowy to również przejaw upodobania Kisielewskiego do stylistyki neoklasycznej, w imię której komponował utwory o wyrazistej formie, stosując często klasyczne schematy formalne.
Prawykonanie utworu odbyło się 24 września 1991 roku na koncercie "Warszawskiej Jesieni". Grał Marek Drewnowski wraz z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Śląskiej pod dyrekcją Jerzego Swobody. Kompozytor swojego utworu nie usłyszał, przebywał bowiem w szpitalu. Zmarł trzy dni później, 27 września 1991 roku. W marcu tego roku pisał:
"Ten Koncert to dla mnie istny wąż morski czy też zmora, oplatająca człowieka przez długie lata. Zajmował moją muzyczną wyobraźnię przez lat blisko JEDENAŚCIE, choć w sumie pracowałem nad nim parę miesięcy. Przez całe też jedenaście lat zawracałem tym Koncertem głowę dwóm doskonałym, zaprzyjaźnionym ze mną pianistom, panom Januszowi Olejniczakowi i Markowi Drewnowskiemu - a utwór wciąż nie był gotowy... Ściśle mówiąc gotowy był od początku, ale... w mojej głowie. Wiosną roku 1980 przyszedł mi do owej głowy projekt napisania specyficznego utworu muzycznego. Projekt, jak zawsze u mnie, był natury techniczno-kolorystyczno-formalnej, nie zaś uczuciowo treściowej (uczuć doznawać będzie słuchacz - to już jego sprawa). Chodziło o koncert fortepianowy z towarzyszeniem małej orkiestry, właściwie zespołu solistów, w którym przeważałyby moje ulubione instrumenty dęte i perkusyjne. Istotą pomysłu było jednak, że fortepian miał grać BEZ PRZERWY, tworząc jakby figuratywne tło dla «przemawiających» na przemian solistów z orkiestry. Fortepian wirtuozowski ale «usługowy» wobec innych instrumentalnych indywidualności - oto istota pomysłu.
Od razu przyszły mi do głowy motywy i zestawienia kolorystyczne. Od razu też zarysowały się w wyobraźni cztery niezbyt długie części utworu: po śpiewnej części drugiej zaprojektowałem jako trzecią gawota, aby uczcić pamięć mojej ulubionej Symfonii klasycznej Prokofiewa. Od tego gawota chciałem zacząć pisanie, bo miałem go pod czaszką w całości. Przemogłem się jednak i, jak Pan Bóg przykazał, zacząłem od części pierwszej, zawierającej motyw przewodni dla całego utworu. Pisało mi się świetnie i jesienią 1980 partytura tej części była gotowa, a także szkice do części następnych.
«Miłe złego początki» - na tym się skończyło (na razie). Przyszła choroba, operacja, potem podróż zagraniczna. «Stan wojenny» zaskoczył mnie w... Australii, po powrocie do kraju latem 1982 miałem inne zajęcia niż muzyka. Z kolei w latach 1984-86 musiałem pisać utwory kiedyś zamówione: na flet solo, na flet i klarnet, na fagot i fortepian. Tęsknie zerkałem na porzucony Koncert i wreszcie jesienią 1986 w trzy tygodnie machnąłem część drugą, śpiewną (o dziwo), której motywy wlokły się za mną przez te wszystkie lata.
Z kolei znów czteroletnia przerwa, choć gawot cały miałem pod czaszką. I nagle alarm: psują mi się oczy, tracę wzrok, nie będę mógł pisać nut! Męczę się i denerwuję, wreszcie kupuję krople do oczu, szkło powiększające i wykonuję skok do Domu ZAiKSu w Konstancinie, gdzie jest pokój z fortepianem. W dwa tygodnie machnąłem gawota, ale bez przyjemności, jakiej się spodziewałem. Wydał mi się szablonowy - może zbyt długo nosiłem go w sobie?
Alarm z oczami trwa, a tymczasem mój Koncert nie wydaje mi się teraz «niedokończoną symfonią»: trzy części gotowe, trzeba więc jednak dowalić i tę czwartą. Po roku znów jestem w Konstancinie i w marcu oraz w kwietniu męczę się nad tą częścią jak nigdy w życiu. Ciągnę ją za uszy, wciąż przypominając sobie «usługową» koncepcję fortepianu, i wreszcie 12 marca 1991 Koncert jest gotowy - w 11 lat od powstania pomysłu. Liczy sobie 17 minut, to właściwie «concertino». I teraz, przed wykonaniem, w autorze budzi się lęk. Czy sprawdzi się koncepcja dialogów instrumentalnych z towarzyszeniem fortepianu, czy «wieczny ruch» nie zawiedzie, czy brak chwytów emocjonalnych nie zrazi publiczności, czy partia fortepianowa nie jest zbyt mechaniczna? - Zobaczymy - powiedział ślepy. Publiczność rzecz oceni, «Publiczność zawsze ma rację» - to był tytuł książki Adolfa Zukora, jednego z twórców Hollywoodu."