Polmic - FB

aktualności

Roman Berger w Warszawie

Roman BergerWe wtorek, 20 września 2011 roku o godz. 11.00 w Instytucie Słowackim w Warszawie (ul. Krzywe Koło 12/14A) odbędzie się spotkanie z Romanem Bergerem, polskim kompozytorem, pianistą i filozofem muzyki, mieszkającym obecnie na Słowacji. Spotkanie poprowadzi Krzysztof Droba. Wstęp wolny.

Dzień wcześniej, 19 września 2011 roku o godz. 19.30 w Filharmonii Narodowej w ramach Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” wykonana zostanie Missa pro nobis Romana Bergera. Wystąpią: Denisa Šlepkovská – mezzosopran, Stanislav Beňačka – recytator, Chór i Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Narodowej pod batutą Zsolta Nagy’ego.

ITE, MISSA EST! 1
Czy ta msza będzie taka, „jak się należy''? Pierwotnie nazwałem ją Missa ad hoc, ale przekonano mnie, że w mowie dzisiejszych profanów nie zostałoby to zrozumiane jako wyraz postawy wobec sytuacji w świecie, wobec tych wszystkich strasznych wydarzeń, których jesteśmy nie tylko świadkami, ale - chcąc nie chcąc - również uczestnikami. W dzisiejszej „esemesowej'' mowie to „ad hoc'' oznacza przysłowiowe „lewą tylną'' (słowackie wyrażenie oznaczające bylejakość). Wobec tego zaakceptowałem pomysł mojego krakowskiego przyjaciela - muzykologa Krzysztofa Droby: Missa pro nobis. Wszyscy przecież razem tkwimy po uszy w obecnym globalnym marazmie.
Moja „droga na mszę'' była długa i wyboista. Nie tylko dlatego że profesor Marian Lapšanský, dyrektor Słowackiej Filharmonii, zamówił ją przed pięciu laty (nie podejrzewając, co z tego wyjdzie), ale również dlatego że pierwszy impuls nadszedł od mojego bratysławskiego przyjaciela muzykologa Juraja Lexmanna dokładnie w „półczasie życia'' („półczasie rozpadu''), tzn. gdy po stłumieniu „praskiej wiosny" z kilkoma koleżankami i kolegami ocknęliśmy się na marginesie społeczeństwa (ja z Ilją Zelenką na bruku) i co więcej z piętnem - mówiąc dzisiejszym językiem - terrorystów. Ówczesny wiceminister kultury (za przeproszeniem) przekazał nam: „Niech się cieszą, że nie wiszą!'' (sic!). Cieszyłem się więc i cieszę się nadal, bo pogłębiło się dzięki temu moje poznanie rzeczywistości: wiem z doświadczenia, co to znaczy bezrobocie, poczucie zbędności i brak perspektyw. I wiem, że nie ma tu nic do rzeczy, pod jakimi rządami to się stanie: wszyscy „sprawiedliwi w trybie przyspieszonym'' od zawsze - i tak też jest dziś - mieli na ustach wzniosłe hasła i przemowy.
Sytuacja do komponowania pasji (bo o pasję prosi J. Lexmann) była więc jak ulał. Ale jej nie skomponowałem. Byłem, jak to dziś widzę, pod wpływem muzykologii: wydawało mi się, że do tego niezbędna jest wiedza z zakresu historii i teorii muzyki kościelnej, liturgii, chorału gregoriańskiego etc., a wiedzy tej niestety nie posiadałem.
Teraz - niby dygresja. Po kilku latach ówczesnej „normalizacji'' (czystkach dokonanych po inwazji na Czechosłowację w sierpniu 1968) stał się cud. Ówczesny dyrektor Filharmonii Słowackiej Ladislav Mokrý sporządził taką małą listę Schindlera - tzn. zamówił utwory u „elementów antypaństwowych, antysocjalistycznych, antyradzieckich''. Skomponowałem wtedy Memento - po śmierci Mira Filipa(salto mortale z ósmego piętra w proteście przeciw „normalizacji'' i okupacji). I stał się kolejny cud: utwór rzeczywiście został wykonany w Filharmonii Słowackiej, znakomicie, pod batutą „naszego'' Bystrika Režuchy, a potem pod tą samą batutą nagrany przez Słowacką Orkiestrę Radiową (Leoš Komárek, świetny reżyser dźwięku, miał na to dziesięć - dosłownie dziesięć - sesji nagraniowych - dziś absolutna utopia).
Aplauz po wykonaniu Mementa był niespodziewanie wielki (co uznaję za signum temporis). Podszedł jednak do mnie przyjaciel i zniecierpliwiony zapytał: „Dlaczego komponujesz takie horrory?!''. Zaskoczyło mnie to, nie miałem takich ambicji; chciałem tylko zbliżyć się do twórczości współczesnych mistrzów. Dopiero później gdzieś przeczytałem, że M. McLuhan, „papież informatyki'', miał się wyrazić, że „nowa sztuka'' stanowi SOS dla współczesnej cywilizacji (Werner Heisenberg uściśliłby to słowami: „dla barbarzyństwa cywilizacji''). Z opisanego przeze mnie zdarzenia wynika, że moje ambicje w jakimś stopniu prawdopodobnie się spełniły, boć to „SOS!'' przetłumaczone na język muzyki musi brzmieć jak „horror ''. Wynika też stąd, że istnieją ludzie, którzy tego „SOS!'' nie chcą słyszeć.
Komponowałem więc dalej tak, jak umiałem, a zwłaszcza tak, jak „musiałem'' - jak dyktowała mi intuicja i jakieś podstawowe „nastrojenie'' (w sensie Martina Heideggera - nie tylko ulotne nastroje i powszednie emocje). Powstało kilka dramatycznych (w mym wyobrażeniu) utworów, które zmierzały do chorału (na przykład Choralvorspiele). I zdarzyło się, że pewna zacna osoba posłuchała gdzieś mego Adagio-Pokuta i bez mej wiedzy zaproponowała panu przewodniczącemu słowackiej Konferencji Biskupów (katolickich) Jego Ekscelencji Rudolfowi Balážowi urządzenie spotkań modlitewnych ze wspólną medytacją, której towarzyszyłoby wspomniane Adagio-Pokuta. Ksiądz biskup wyraził na to zgodę. Na jednym z tych spotkań byłem obecny (oczywiście incognito) i było to wyjątkowe przeżycie. Maksymalne skupienie, z jaką Daniela Varinska i Paweł Bogacz nagrali ten utwór, niejako promieniowało: tłum w kościele (Devínska Nová Ves) pogrążony był w medytacji. Wtedy przyszło mi na myśl: to jest chyba jakaś muzyka sakralna!
Po pewnym czasie na konferencji muzykologicznej „Sacrum Profanum'' w ramach festiwalu Melos-Ethos profesor Mieczysław Tomaszewski przedstawił typologię polskiej muzyki sakralnej. Nie zaskoczyło mnie, że nie zostałem w niej uwzględniony - dla niektórych osób jestem wprawdzie polskim kompozytorem mieszkającym na Słowacji, ale dla innych kompozytorem słowackim polskiego pochodzenia; pomyślałem więc, że dla Pana Profesora jestem tym drugim. Zaskoczyło mnie jednak coś innego: tuż po wykładzie (jak zawsze olśniewającym) profesor mówi mi: „Nie mogłem ciebie umieścić, bo nie masz żadnego sakralnego utworu!''. Miał oczywiście rację: z punktu widzenia polskiej muzykologii, utożsamiającej sztukę sakralną z jej kościelnymi formami, rzeczywiście żadnych utworów sakralnych nie mam. Ani De Profundis, ani Exodus, ani tym bardziej Korczak in memoriam, o Adagiach nie mówiąc, tam nie pasują. Nie jest to jednak jedyny punkt widzenia.
Istotę problemu rozwiązał Rudolf Otto w klasycznym już dziele Świętość (Das Heilige z roku 1917), gdzie wyjaśnił, iż pojęcie sacrum jest bardziej ogólne, bardziej archaiczne aniżeli jego chrześcijańsko-kościelne interpretacje. Określa ono podstawy wszystkich religii, także szamanizmu i praktyk magicznych. Istotnym aspektem sacrum jest numinosum- coś radykalnie innego, co przekracza granice powszedniego ludzkiego doświadczenia, wyobraźni, logiki, przyczynowości, a nawet etyki. Dlatego obok pozytywnych z ludzkiego punktu widzenia fenomenów świętości, obok utożsamiania Boga z Miłością-Agápe etc., spotykamy się w życiu z wydarzeniami, sytuacjami - znakami „całkiem innego'', które są groźne, niesamowite, zatrważające, nieprzewidywalne, niezrozumiałe, niepojęte - słowem: tajemnicze.
Doszedłem więc do przekonania, że jeśli moje Adagia, Exodusetc. należą do kręgu muzyki sakralnej, to nie dlatego że dążą do chorału, ale dlatego że droga do chorału jest dramatyczna (jest drogą z labiryntu świata). Że sedno sprawy tkwi w tej dramatyczności. Z punktu widzenia numinosum Rudolfa Otto do sakralności zbliża się prawdopodobnie najbardziej wspomniane Memento, mimo że tam chorału nie ma. A może właśnie dzięki temu? Dzięki temu, że jest tam tylko ten „horror ''? W komentarzu towarzyszącemu pierwszemu wykonaniu utworu napisałem (między innymi), że jest to zwada z umarłym. Józef Tischner mówi: „Człowiek z człowiekiem może spotkać się tylko pod Krzyżem''. To z Krzyża zabrzmiał ów najstraszniejszy okrzyk: „Boże, Boże, czemuś mnie opuścił?!''. Nasze wykrzyknienia (i „szepty'') i zwady ze zmarłymi są tylko echami tamtego okrzyku.
Sztuka od niepamiętnych czasów traktuje sacrum jako podstawowy wymiar naszej egzystencji, przywołując nie tylko pozytywne znaki numinosum, ale również te monstrualne i absurdalne. Zresztą nie tylko teologia współczesna i filozofia religii, ale również nauka („science''), jak kwantowa teoria grawitacji (Lee Smolin etc.), przynoszą dowody na to samo: horyzontem egzystencji ludzkiej była, jest i będzie Tajemnica. Tę istotną prawdę zakrywa ludzka pycha związana „pozytywnym sprzężeniem zwrotnym'' z cywilizacją. One wspólnie sugerują nam, że obecne wytwarzanie rzeczywistości wirtualnej jest procesem ostatecznym. Nie sposób wykluczyć, że tak jest, że kończy się epoka sztuki skierowanej ku Aletheia, ku odsłanianiu Prawdy Bytu i egzystencji, ku sacrum. Nie sposób wykluczyć, że kończy się epoka człowieka definiowanego jako homo symbolicus (Ernst Cassirer), jako homo patiens (Victor E. Frankl), jako stary homo viator- istoty pierwotnie zaprogramowanej na drogę ku Dobru, Prawdzie, Sprawiedliwiedliwości, Pięknu, na Drogę.
Wydaje mi się, że dramaturgia utworu Missa pro nobis - mimo że nie jest bez reszty zgodna z muzykologicznym (i teologicznym?) kanonem - pozostaje jednak w zgodzie z kierunkiem tej, obowiązującej wszystkich, wierzących i niewierzących, wyboistej („po grudzie'') DROGI.

P.S.
Na podstawie rozległych (prowadzonych na skalę globalną) badań stwierdzono niedawno (Steven Pinker), że istnieje wrodzona uniwersalna „gramatyka moralności''. To oznacza, że nikt z nas nie ma alibi.

Roman Berger, Bratysława, 9 września 2010
 

(źródło: program festiwalu "Warszawska Jesień" 2011)